Podsumowując miniony rok, wspomnijmy jeszcze
o czymś, co w jakiejś mierze już dziś poprawia efektywność starań o przestrzeganie
praw podróżujących, a być może przyczyni się do wyczekiwanej zmiany nastawienia
linii lotniczych wobec roszczeń ich klientów. Chodzi o orzeczenie Sądu
Najwyższego z 7 lutego 2014 r. Zwiększa ono możliwości dochodzenia sprawiedliwości
od niesolidnych przewoźników.
Słowo „lub”
jest istotą tego orzeczenia. Ale zacznijmy od początku. Do czasu wypowiedzenia
się Sądu Najwyższego każdy podniebny podróżny, którego lot został opóźniony
powyżej trzech godzin lub odwołany – i nie dostał za to przewidzianej
rekompensaty (patrz: niżej), mógł ze swoją
skargą udać się do Urzędu Lotnictwa Cywilnego (ULC) lub do sądu powszechnego.
W praktyce jednak wiele spraw, które trafiały do sądów nie było w ogóle rozpatrywanych.
Sądy stały bowiem na stanowisku, że ta jedyna właściwa droga wiedzie przez
Urząd Lotnictwa Cywilnego (ULC). Idąc tym tropem rozumowania, same linie,
odrzucając roszczenia danego pasażera, chętnie wskazywały mu drogę odwoławczą właśnie
do ULC. Dobra wola? Niekoniecznie, raczej trick. ULC, owszem, stawał i staje
chętnie w roli arbitra, a przez ostatnie lata liczba rozpatrywanych przez niego
spraw rośnie. Często kończą się przyznaniem pasażerom racji, ale wyroki ULC w praktyce rzadko uzyskiwały
sądową klauzulę wykonalności. A bez niej klient może sobie co najwyżej
korzystne dla siebie orzeczenie ULC elegancko oprawić w ramki i powiesić nad
łóżkiem. Jeśli ma pecha – stworzy w ten sposób całą domową galerię.
Wyrok Najwyższego po stronie pasażera
Aby zakończyć
ten galimatias, Sąd Rejonowy w Warszawie przy okazji prowadzenia jednej ze
spraw zwrócił się do Sądu Najwyższego o interpretację, czy osobom, które czują
się pokrzywdzone lub zlekceważone działaniami linii lotniczych przysługuje
droga sądowa. Orzeczenie Sądu Najwyższego potwierdziło – tak! Pasażer ma odtąd
rzeczywisty wybór sposobu dochodzenia swoich roszczeń i tylko od niego samego
zależy, z której ścieżki skorzysta. Co więcej, może nawet poskarżyć się jednocześnie do ULC i do sądu. Ten ostatni
musi sprawę rozpatrzyć.
Twarde prawo…
Artykuł 7 unijnego
Rozporządzenia WE261/2004 mówi jasno: za lot opóźniony powyżej trzech godzin każdemu pasażerowi należy się
zryczałtowane odszkodowanie w wysokości
250, 400 lub 600 euro, zależnie od długości rejsu (chyba że powodem było
jedno z niejasno zdefiniowanych w rozporządzeniu nieprzewidzianych zdarzeń). Stawka 600
euro obowiązuje więc np. w przypadku lotu z Polski do Nowego Jorku, a 400
dotyczy choćby podróży z Warszawy na Kretę.
Trzeba w tym
miejscu przyznać rację drugiej stronie, czyli liniom lotniczym, że to dość restrykcyjna regulacja. W praktyce
dotyczy zwłaszcza długodystansowych czarterów, które są szczególnie narażone na
rozmaite opóźnienia, z winy lub bez winy przewoźnika. W zasadzie nie wchodzi
wtedy w grę zmiana rezerwacji dla pasażerów, możliwa przy zwykłych lotach
rejsowych. Wystarczy więc policzyć: nawet kilkugodzinna korekta wylotu na
długiej trasie pomnożona przez minimum kilkudziesięciu pasażerów daje już
stratę rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro. Jeśli założymy, że takie sytuacje
się po prostu od czasu do czasu zdarzają, jak to w życiu, linie lotnicze muszą
z góry wkalkulować towarzyszące im straty w… no właśnie, w co? Oczywiście w
ceny swoich usług, czyli przede wszystkim biletów. Gdy więc jedni zyskują na
odszkodowaniach, inni po cichu tracą – czasem nawet ci sami, jak to w kapitalizmie.
Pan płaci, pani płaci…
… ale prawo
Kadra
zarządzająca liniami lotniczymi nie może jednak kreować się na włodarzy
niedostępnego Olimpu, którego nie imają się reguły obowiązujące na rynku
konsumenckim. Niewątpliwie bardzo wysokie koszty zabawy zwanej lataniem i
obecność dużego ryzyka, jakie ponoszą przewoźnicy – związanego przecież również
z zapewnieniem bezpieczeństwa zdrowia i życia swoich klientów – nie mogą
unieważniać takich pojęć, jak terminowość, odpowiedzialność za błędy czy prawa
klientów. Jeśli więc linie nie chcą podzielić losu dinozaurów (dalekie
podobieństwo tych ostatnich do latających maszyn jest czysto przypadkowe…),
muszą się szybko uczyć i dostosowywać do warunków.
Zwłaszcza,
że w tym zamkniętym dotąd ekosystemie lotniczym (pasażer-linia-ULC) pojawili
się nowi chętni do podziału tortu – mniej lub bardziej wyspecjalizowane w
sprawach odszkodowawczych kancelarie
prawne. Oferują swoje usługi pasażerom czasem już na lotnisku, gdy „afera”
się rozkręca – w każdym razie jakimś trafem tego typu sprawy błyskawicznie
trafiają do nich na biurko. Być może rośnie po prostu świadomość swoich praw u
pasażerów. Nie jest to jednak eldorado dla każdego źle potraktowanego podróżnego.
Standardowa ocena prawna dokonywana „na wejściu” przez pracowników kancelarii odrzuca
bowiem wszelkie skargi wątpliwe, o zniuansowanej podstawie, niedające pewności
sukcesu na sali sądowej. Kancelarie biorą się za to, co prowadzi ich zdaniem nieuchronnie
do wypłaty odszkodowań i staje się drogą do łatwego zarabiania pieniędzy.
Czy to źle?
Jeśli wszystko dzieje się zgodnie z prawem, absolutnie nie. Pasażer (ten
zweryfikowany) jest zadowolony, bo wprawdzie musi trochę poczekać na wyrok, ale
za to ma duże szanse na dostanie swoich pieniędzy, praktycznie bez „użerania
się” z sądem – wszystkim zajmuje się kancelaria, jako pełnomocnik. Ta z kolei odbiera
z zasądzonego wyroku ustaloną prowizję, przeważnie ok. 20%. Koło się zamyka.
Samolotem po rozum do głowy?
Krążą
słuchy, że Unia Europejska ma nieco zmodyfikować regulacje zawarte we
wspomnianym Rozporządzeniu WE261/2004, zwiększając szanse dla linii lotniczych
na różnicowanie wyroków odszkodowawczych. Na razie branża działa na
gruncie obowiązujących przepisów. Od lat dają one jednak przewoźnikom furtkę.
Zawiedziony pasażer wcale nie musi
przecież tułać się po sądach czy dzielić zyskiem z prawnikami. Najprostszą
drogą dochodzenia swojej sprawiedliwości jest złożenie na specjalnym unijnym
formularzu skargi – bezpośrednio do przewoźnika, który ma następnie
sześć tygodni na odpowiedź. Gdy odpowiedź jest odmowna lub w ogóle nie
nadchodzi, pasażer może startować ze swą sprawą do ULC (patrz: początek
artykułu).
Wydaje się,
że wystarczy w tym miejscu po prostu pójść (polecieć?) po rozum do głowy. Jeśli
bowiem po lutowym orzeczeniu Sądu Najwyższego skarga przepuszczona przez
ścieżkę sądową potrafi nagle nabrać niezwykłej mocy i skończyć się wypłatą
należności PLUS odsetek (a niektóre sprawy trafiają jeszcze przy okazji do
mediów, poważnie szkodząc wizerunkowi firm przewozowych), to chyba mądrzej jest załatwić ją na własnym
podwórku. Czyli między zawiedzionym klientem a liniami. Odpada wtedy sądowa
obsługa spraw i zapłata odsetek. Taniej, prościej, szybciej. Dla wszystkich.
Sprawa jest
rozwojowa. Szacuje się, że ok. 75 procent pasażerów, którzy stracili czas i/lub
nerwy na lotnisku albo w samolocie, czekając na opóźniony odlot, wciąż nie
decyduje się na podejmowanie jakichkolwiek akcji wobec przewoźnika. Jeśli ta
siła ruszy „do urn”, a dokładniej do sądów, sytuacja dla linii lotniczych może
zrobić się niewesoła. Czy jednak przewoźnicy zdecydują się na strategiczną zmianę podejścia do roszczeń?
Czekając na
ten moment, Przyjazne Latanie z zainteresowaniem obserwuje rozwój wypadków.
Nieustannie popieramy najprostsze sposoby dochodzenia pasażerskich racji. Wychodzimy
z założenia, że najskuteczniejszą metodą
jest zazwyczaj polubowne załatwienie sprawy – mediacje, arbitraż,
porozumienie. I w tym właśnie służymy naszą radą, doświadczeniem, pomocą
specjalistów. Zwłaszcza, że ofiara niecnych praktyk przewoźników prędzej czy
później wraca… na miejsce popełnionego wobec niej „wykroczenia”. W końcu linii lotniczych
nie ma tak wiele…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz